reklama

poniedziałek, 6 lutego 2012

Po 22 latach złoty dzbanek wrócił do Mikołajek, czyli subiektywna relacja Tomasza Zakrzewskiego, mistrza świata w bojerach

Prawie ćwierć wieku przyszło nam czekać na powtórzenie sukcesu Władysława Stefanowicza z 1990 roku, kiedy to zawodnik MKŻ Mikołajki wywalczył tytuł bojerowego mistrza świata w szwedzkim Sandviken. Ten wspaniały sukces został powtórzony również na szwedzkim lodzie, nieopodal miejscowości Orebro, przez innego zawodnika MKŻ Tomasza Zakrzewskiego.
Do regat zgłosiła się rekordowa ilość 18 państw. Na starcie stanęło prawie 200 zawodników. Do ostatniego momentu nie wiadomo było gdzie rozegrają się mistrzostwa. Były duże problemy ze znalezieniem optymalnego akwenu z obiecująca prognoza pogody.
Ostatecznie w czwartek 26 stycznia zapadła decyzja, że rywalizacja odbędzie się w Szwecji.
Subiektywna relacja Tomka Zakrzewskiego, czyli jego droga po "Złoty Dzbanek"
W sobotę i niedzielę mogliśmy potrenować w lekkim wietrze. Już wtedy wiadomo było, iż zalegający na lodzie centymetr przymarzniętego śniegu podniesie poprzeczkę rywalizacji. Większe opory ślizgu wymagają większych wiatrów, aby bojery mogły się poruszać. Do tego należy żeglować niesłychanie uważnie i starać się nie zgubić prędkości. Ponowne rozpędzenie bojera na takim lodzie to ogromna strata czasu i dystansu. Każdy dodatkowy zwrot lub nieprzewidziany manewr również kosztują cenne metry. A w walce o medale w ciągu zaledwie 10 sekund górny znak potrafi okrążyć ponad 20 bojerów! Przez pierwsze dwa dni regat panowała flauta i nie rozegrano żadnego biegu. Trzeciego dnia z trudem przeprowadzono wszystkie wyścigi kwalifikacyjne. Wtedy wiadomo było, że cale mistrzostwa rozegrają się w trzech wyścigach, z których każdy będzie na wagę medalu. Nie będzie odrzutki najsłabszego wyniku. To dodatkowo podnosi poziom adrenaliny. Wystarczy jedna pomyłka i sen o podium jest zakończony.
Każdy z trzech starów wyszedł mi bardzo słabo. Lądowałem w stożku żagli innych zawodników i mając zawirowany wiatr bylem w kleszczach, z których jedyną ucieczką był bardzo niebezpieczny taktycznie manewr zwrotu na bardzo malej prędkości i ucieczka na drugi hals. Jazda środkiem trasy zazwyczaj nie popłaca. Z drugiej strony kontynuowanie żeglugi w zawirowanym wietrze to jak pocałunek śmierci. Z takich sytuacji cało się nie wychodzi. We wszystkich biegach na pierwszym górnym znaku meldowałem sie poza pierwszą dziesiątka. Jednak tego dnia, poza oczywiście samymi startami, wychodziło mi dokładnie wszystko. Właściwie odczytywałem wszystkie zmiany wiatru na trasie, a było ich sporo. Perfekcyjnie prowadziłem ślizg, ktory nawet na chwile nie zgubił prędkości, a każdy dodatkowy szkwał przekładałem na przyspieszenie lub niezbędne manewry taktyczne. Pierwszy wyścig ukończyłem na trzeciej pozycji, a to oznacza start w kolejnym w prawą stronę. W pierwszym wyścigu dużo korzystniejsza była lewa strona trasy. Więcej wiatru i lepsze noszenie. Taktyka na drugi skupiała się wokół dwóch elementów. Po pierwsze zblokować na starcie zwycięzce pierwszego wyścigu, Duńczyka Hansa Eblera, w taki sposób, zęby rozepchać bojer bardzo ostro na wiatr i jak najszybciej złapać go w stożek, nie pozwalając mu się rozpędzić oraz trzymać go w takim żeglarskim szachu najdłużej jak się da. Ten element zrealizowałem zgodnie z planem. Drugie założenie dotyczyło uzyskania kontroli nad całą flotą startująca razem ze mną w prawą stronę i zwrcie w lewą stronę trasy w optymalnym momencie. Kilka sekund po starcie, kiedy w pełni kontrolowałem Hansa, silniki rakietowe odpalił mistrz Europy sprzed dwóch lat Vaiko Voorema i zrobił ze mną to samo co ja z Hansem. Vaiko mocno mnie spowolnił co pozwoliło Hansowi uwolnić się z krycia i ruszyć w pościg. Będąc w takiej pozycji natychmiast podjąłem decyzje o zwrocie, ucieczce na czysty wiatr i żegludze środkiem trasy. W tym czasie druga polowa stawki startująca w lewa stronę była już dużo przede mną. Czołówka dojechała do layline i robili zwroty na lewy hals. Mając czysty wiatr rozpocząłem gonitwę. Bardzo dobra żegluga w dalszej części wyścigu pozwoliła mi ostatecznie ukończyć go na drugiej pozycji. Odetchnąłem z ulgą. Hans dojechał na dziewiątym miejscu co oddaliło go od złota. Do zachodu słońca pozostały jeszcze około dwie godziny. To oznaczało, że będziemy mieli jeszcze tylko jeden wyścig. Kończąc wyścigi na 3. i 2. miejscu byłem na remisie punktowym z młodym Estończykiem Karlem Tagu, który miał miejsca 2. i 3. Hans miał do nas stratę pięciu punktów. Ostatni wyścig decydował o kolorze medalu. Karl był ode mnie nieznacznie szybszy, ale uboższy stażem. Mając 22 lata nie miał zapewne zbyt dużego doświadczenia w lataniu w tak specyficznych warunkach. Startowałem w lewo, Karl z Hansem w prawo. Kolejny slaby start, ucieczka od pocałunku śmierci, który tym razem chciał zafundować mi będący wielką niespodzianką regat Czech Jakub Zobac (zajął miejsca 4, 6 i był na remisie z Hansem!). Tym razem to prawa strona była znacznie szybsza. Hans prowadził stawkę z dużą przewagą, Karl był trzeci, a ja zameldowałem się na górnym znaku około 15. miejsca. To był najgorszy z możliwych scenariuszy, ponieważ zrzucał mnie z podium. Zaraz przed górnym znakiem wyczułem silną zmianę wiatru i niezwłocznie po okrążeniu boi wykonałem zwrot przez rufę w korzystną stronę. Na moje szczęście żaden z zawodników będących przede mną nie zrobił tego samego. Na dolnej boi bylem już 9. Na halsówce na wiatr nadrobiłem kolejną pozycję i na kursie z wiatrem była powtórka z rozrywki. Wiatr odkręcił w prawo, przyszedł szkwał i optymalnie go wykorzystując nadrobiłem kolejne 4 miejsca. Na dole bylem czwarty, tuz za Estończykiem. 100m przed dolnym znakiem zastanawiałem się nad taktyką ostatniego okrążenia. Musiałem atakować i podjąć ryzyko. Tylko miejsce przed Karlem dawało zloty medal. Znak okrążałem jadąc kilka metrów za rufą Karla, ale przed okrążeniem przygotowałem sobie lepszy kat najazdu na boje. Karl dojeżdżał do boi prawym halsem zachowując prawo drogi ale dojazd do boi ciasnym prawym wyrzucił go pięć metrów poniżej optymalnego kursu po okrążeniu znaku. Te pięć metrów było prezentem, na który tylko czekałem. Idealna pozycja do ataku. Mając lepszą prędkość początkową zrównaliśmy się na lewym halsie. Natychmiast zaatakowałem zjeżdżając na Karla od nawietrznej strony. Nasze boczne płozy jechały w odległości 10 cm od siebie. Po Kilku sekundach ciśnienie na żaglu Estończyka zaczęło spadać. Uzyskałem krycie i bezpieczna pozycje. Od tego momentu więcej patrzyłem do tylu na niego niż przed siebie. Leciałem na wyczucie i czekałem na atak Karla. Ten jednak nie nastąpił. Karl się zagotował i jak później powiedział mi po wyścigu pogodził sie z losem i walczył, żeby utrzymać czwartą lokatę i zapewnić sobie srebro. Hans był już poza moim zasięgiem, niemniej na ostatniej halsówce "zjadłem" jeszcze innego Estończyka i metę przekroczyłem na 2. pozycji. Zostałem mistrzem świata!
Wywalczenie upragnionego tytułu to efekt bardzo kompleksowych przygotowań. Trzy lata temu zacząłem sparingi z moim klubowym kolegą Robertem Graczykiem. Przed MŚ optymalizowaliśmy prędkości naszych ślizgów realizując bardzo intensywny program w zaledwie dwa dni. Posiadamy dwa identyczne zestawy, co znacząco ułatwia trymowanie bojerów. Od samego początku, w tych nietypowych warunkach, byłem nieznacznie szybszy od Roberta. Tyle, że słowo nieznacznie, w imprezie tej rangi, może oznaczać kilkanaście lub kilkadziesiąt ślizgów między nami. Robertowi zabrakło płóz na te warunki. Dzień przed finałami sprawdziłem ostatni komplet moich płóz - dojazdowych, czyli takich, których używa się do przejazdu z portu regat na pole startowe, żeby uniknąć ewentualnego uszkodzenia płóz wyścigowych. Ku mojemu zaskoczeniu stare dojazdówki radziły sobie najlepiej na zmrożonym śniegu i z dojazdowych awansowały na wyścigowe. Już po zachodzie słońca, kiedy zapanowała ciemność, podłączyliśmy maszynę do ostrzenia płóz, odpaliliśmy 500-watowy halogen i dokonaliśmy szczegółowych pomiarów mojej „tajnej broni”. Robert delikatnie zmodyfikował łuki na swoich płozach. Prognoza na kolejny dzień mówiła o znacznie silniejszym wietrze. Tego dnia do hotelu z lodu wróciliśmy prawie o 19.00. Następnego dnia, na kilkanaście minut przed finałowym biegiem, wyjechaliśmy z Robertem na ostatnią przymiarkę. Chcieliśmy upewnić się czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Podczas powrotu na pole wyczekiwania komisja rozciągnęła linę startową, której nie zdążyli jeszcze właściwie oznakować. Robert miał pecha i przejechał przez nią wszystkimi trzema płozami. Dla jasności dodam, że to lina stalowa. Zostało 10 minut do startu i Robert pozostał bez płóz. Zachował spokój i już po chwili papierem ściernym niwelował zadry na ostrzu. To była minimalizacja potencjalnych strat. Bez maszyny nie da się przywrócić pełnej sprawności płozie. Niestety wynik Roberta to potwierdził. Jak wspomniałem wcześniej – mała różnica w prędkości w mistrzostwach świata to duża strata na mecie. Wielka szkoda, ponieważ Robert miał dużo większy potencjał, co pokazał w ubiegłorocznych mistrzostwach Europy zdobywając brąz. Niestety czasami tak bywa. W każdym razie bez takiego sparingpartnera jak Robert nie osiągnąłbym tego sukcesu. Dziękuję mu za to serdecznie i liczę na dalszą, wytężoną, wspólną pracę. Wierzę, że przed nami jest jeszcze wiele regat i przyjemnych chwil.
W rywalizacji brali udział również inni zawodnicy mikołajskiego klubu. Łukasz, który do regat przygotowywał się z Karolem Jabłońskim, nie znalazł optymalnego ustawienia i ukończył mistrzostwa na 29 miejscu. Natomiast Robert Graczyk zajął 33 miejsce. Za to Jurek Henke wyszedł zwycięsko z wyścigów kwalifikacyjnych i rywalizował w grupie złotej zajmując ostatecznie 37 miejsce. To najlepszy wynik Jurka w MŚ.
Tekst&foto: Tomasz Zakrzewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz